Czy jest życie poza Unią?
Obserwowanie tego to dość frapujące zajęcie. Ujawnia ono bowiem stan tego potwornego rysu polskiej myśli politycznej, przełożonego na opinie i odbiór społeczny. Chodzi o to, że dyskusja o Polexicie jest zawsze kwitowana jako dylemat: aha – chcecie wyjść z Unii, czyli oddać się w ręce Putina i skazać na format Białoruś 2.0. Czyli pachniecie onucą (ruską), piszecie cyrylicą i myślicie (nawet jako pożyteczni idioci) tak jak chce Kreml.
To zabija całą dyskusję, bo w tych manichejskich okowach nie ma półcieni. Bruksela albo Moskwa. To straszne, bo to oznacza, że dla zarzucających putinizm jasna jest pewna (dla mnie nieoczywista) oczywistość. Polacy muszą gdzieś podlegać, nie stać nas na samodzielność, nawet wielowektorowość polityki. A skoro tak – to lepiej należeć do Zachodu niż do Wschodu. Ale moim zdaniem to fałszywa alternatywa. Nie dość, że zabija dyskusję nawet o bilansie naszego pobywania w Unii, to jeszcze swą pozorną bezalternatywnością uplemiennia politykę bez argumentów, wystarczą tylko ruskie etykiety. Oczywiście za europejskością (a właściwie za unijnością – zrównanie pojęcia Unii z Kontynentem, to jeden z większych sukcesów unijnej propagandy) idą argumenty, że jesteśmy krajem niedorozwiniętym i tylko standardy z zewnątrz są w stanie nas ucywilizować. Rozwadnia to polski element, który ma się roztopić w tyglu europejskości.
Życie poza Unią
Oponenci tego podejścia wskazują na jego co najmniej naiwność, jeśli nie wyrachowanie. Kiedy my się tu pałujemy nieistniejącą wspólnotą europejskości, główni gracze w Unii twardo i beznamiętnie rozgrywają swój interes narodowy, nie oglądając się na innych. A wszystko to w melasie pięknoduchowskich zaśpiewów o wspólnych wartościach i dziedzictwie Starego Kontynentu. Muszą pękać ze śmiechu, kiedy takie naiwniaki (oczywiście w jakiejś tylko frakcji) u nas biorą to na poważnie, promując politykę podległości i „starej nieatrakcyjnej panny na wydaniu”, jaką ma być Polska.
A jest przecież wiele krajów na naszym kontynencie, które wcale nie bezwarunkowo mieszczą się wraz ze swoją niezależnością na kontynencie zdominowanym przez Unię. Norwegia czy Szwajcaria dają jakoś radę. Tu zawsze włącza się dzwonek – ale to przecież bogate kraje, mogą ze swoimi zasobami sobie na to pozwolić, ale nie my – panna na dorobku. Po pierwsze – te kraje są tam, gdzie są niekoniecznie dlatego, że się gdzieś zapisały, ale dlatego, że konsekwentnie prowadziły swoją politykę budowania siły na własną miarę, w oparciu o optymalizację wykorzystania swych zasobów i położenia. Podczas gdy nasza polityka ograniczała się tylko do kłótni o to kto jest naszym patronem. Z drugiej strony – bilans finansowy funduszy europejskich w konfrontacji z naszą składką i kosztami otwarcia rynku nie wychodzi tak pozytywnie. W wianie otrzymujemy dostęp do „jednolitego rynku”, ale, jak zaraz opiszę na przykładzie Szwajcarii, można i żyć bez tego.
Ten „jednolity rynek” często jest mylony z rynkiem wolnym, pozbawionym ograniczeń celnych. Ale to nie jest jego istotą. Istotą jest jego „ujednolicanie” przez aparat biurokratyczny Unii. Czyli wprowadzanie gargantuicznych regulacji, no bo wieje z Brukseli socjalizmem, a ten lubi by regulator wkładał wszędzie swoje trzy grosze, by był porządek i żadnego woluntaryzmu. Ale żeby chociaż tak było. Żeby to tam głupi urzędas chciał pokazać, że jest ważny. Ale „ujednolicanie” rynku prowadzi do tego, że regulacje promują konkretny kraj, wręcz konkretne firmy. Za takimi regulacjami do krajów naiwnych podążają firmy z ojczyzn regulatorów, które mają skrojone przepisy pod siebie, tak, że fundusze europejskie MUSZĄ wrócić na Zachód via kraje tą pomocą obdarzone.
Buta unijnych urzędników
No dobrze, wyobraźmy sobie czy jest w Europie życie poza Unią. Przyjrzyjmy się Szwajcarii, krajowi o unikatowym ustroju z dużym komponentem demokracji bezpośredniej. Dodatkową cechą tego kraju jest jego mocny regionalizm i samodzielność kantonów w kreowaniu swej polityki, łącznie z polityką gospodarczą, spory udział pomocy publicznej oraz restrykcyjna polityka rynku zatrudnienia oraz (ostatnio) usztywnione podejście do imigracji, a co najmniej nie wydanie jej na łaskę zewnętrznych, pozakrajowych regulacji.
To spowodowało, że Szwajcaria zerwała negocjacje z Unią na temat umowy handlowej. Tak jak w przypadku Brexitu wyszła buta unijnych urzędników, co to myślą, że nikt im nie podskoczy, bo jak tak, to go wyłączą z opisanego powyżej dostępu do „jednolitego rynku”. Tak samo chłopaki przelicytowali z Wielką Brytanią i ta powiedziała – sprawdzam, tak samo poszło ze Szwajcarią. Ta oprze się na istniejących 120 umowach bilateralnych, bo w całościowej propozycji Unii zobaczyła zagrożenie wręcz swojej suwerenności, gdyż wymienione wyżej cechy swego systemu oddawane byłyby w ręce urzędników brukselskich. Zobaczymy jaka będzie cena wyłączenia Szwajcarii z tak pojmowanego rynku, może to będzie parę miliardów, jak w przypadku funduszy norweskich, które Szwajcarzy zapłacą za wolność ichnią. Szwajcaria jest w Schengen i EFTA, a więc formalnie należy do jednolitego rynku, nie należy jednak do Europejskiego Obszaru Gospodarczego.
Przykład Szwajcarii pokazuje, że jest życie w Europie poza Unią i zdaje się, że Berno się do Putina swą decyzją nie wybiera. Warto o tym pamiętać w dyskusjach o bilansie naszego bycia w Unii, po to by straszak Putinowski nie zamykał ust. Po to by móc rozważać różne scenariusze, mając z tyłu głowy przykłady innych krajów, które nie popadły w swym myśleniu i debacie w bezalternatywny manichejski podział na światłych i pokornych wobec centrali junior partnerów projektu europejskiego i płatnych trolli Putina pachnących ruską onucą.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.